Recenzja powieści Zyty Rudzkiej „Ten się śmieje, kto ma zęby”
Najbardziej intrygujący jest tytuł powieści Zyty Rudzkiej pt."Ten się śmieje, kto ma zęby". O jakie zęby chodzi? Naiwne byłoby twierdzenie, że pewnie te dosłowne znane nam dobrze z reklamy a to pasty do zębów, a to implantów czy kremów mocujących protezy...
A więc inne..... metaforyczne. Ale przecież inaczej brzmiało to przysłowie. Przypomnę "Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni". A więc ostrzega nas, nie cieszmy się z odniesionego zwycięstwa, bo okaże się, że ktoś inny bardziej na tym skorzystał. Tu jednak nastąpiła modyfikacja.
Bez wątpienia w jakiejś części odnosi się ona do bohaterki a również narratorki powieści – Wery.
Kim jest ta starsza kobieta? Ze strzępków jej opowieści, działając trochę jak detektywi, możemy sklecić jej biografię. Urodziła się przypuszczalnie w latach 50-tych gdzieś na wsi, w rodzinie chłopskiej. Imię dla niej wymyślił ojcuch (zawsze tak określa ojca). Matka: „Tylko całe życie przy chłopisku, przy świniach, przy bachorach, na klepisku, w drewutni, przy garach, przy bydle, w piecu, w parniku”. Relacje rodzinne musiały być podszyte brakiem akceptacji, bezwzględnością, przemocą. Ileż takich historii opisała Joanna Kuciel-Frydryszak w „Chłopkach”. Ale Wera postanawia ściąć włosy na zapałkę i jak twierdzi „Od tej zapałki całe dzieciństwo się ogniem zajęło, fajczyło, wypaliło”. Ale też popchnęło do decyzji, które zaważyły na dalszych jej losach. Przenosi się do miasta, bez pieniędzy, wykształcenia, przyjaciół, wsparcia rodziny, czy choćby znajomych. I radzi sobie. Widzimy ją jako atrakcyjną kobietę, adorowaną właścicielkę zakładu fryzjerskiego męskiego. „Słomę w butach przydeptała” więc w niczym nie przypomina zdesperowanej nastolatki sprzed lat, a jednak całe życie będzie nosić w sobie traumy, których doświadczyła. O jej dalszych losach warto przeczytać w powieści. Jedno jest jednak pewne. Wera ma te „zęby” - jest niezależna, pewna siebie, zna swoją wartość. O sobie mówi „Serce mam twarde jak pięść”. Ale nie jak kamień. Okaże współczucie, zaopiekuje się, ale nie będzie się nad nikim i niczym rozczulać i ta zasada dotyczy przede wszystkim jej samej.
Modyfikacji w powieści Zyty Rudzkiej jest o wiele więcej. W mistrzowski sposób autorka wykorzystuje swoje prawo do kreowania własnego języka. Czytelnik przechodzi przyspieszony kurs żargonu miejskiego będącego mieszaniną brutalizmów i wulgaryzmów z neologizmami tworzonymi dla potrzeb bohaterki. Musimy się wsłuchać w charakterystyczny rytm każdego zdania. Może to irytować, ale też nasza Wera jest kontrowersyjna. Razić może w różnych sytuacjach, zwłaszcza kiedy nie rozumiemy całego kontekstu ani motywów działania bohaterki. Ale taka właśnie jest twórczość Zyty Rydzkiej, nie odkrywa wszystkich kart, zostawia niedomówienia, na końcu uchyla zasłonę, ale i tak nie wiemy wszystkiego. Irytujące dla czytelnika, choć równocześnie wydaje się bardziej mobilizujące do snucia refleksji o nas samych a zwłaszcza naszych ciągłych próbach wyjaśniania i oceniania. Nawet tego, czego wyjaśnić się ani ocenić się nie da. Można to tylko oswoić.
I tu przyznam mam nieodparte przekonanie, że powieść Zyty Rudzkiej to modyfikacja motywu umierania. Fabuła powieści osnuta jest wokół śmierci. Bohaterka wchodzi w dyskurs z konwencjami i zachowaniami związanymi ze śmiercią i pochówkiem bliskiej osoby. Uwieńczeniem tego staje się groteskowy taniec wykonany przez tancerki nad trumną pana Karola, męża Wery. Pamiętamy korowody szczerzących zęby kościotrupów porywające do tańca każdego bez względu na jego kondycję społeczną czy polityczną, zamożność, postawy moralne itp. Tak to przedstawiano w czasach odległych a ślady tego możemy oglądach w kościołach, na rycinach,
w muzeum. Wtedy nie tylko chodziło o naukę pokory, ale też o oswajanie się ze śmiercią jako czymś nieuniknionym, z czym musimy się pogodzić. Śmierć zgrzytała zębami w makabrycznym uśmiechu, pokracznie podnosiła nogi, bił od niej odór, ale bywało że rozmawiała z żywymi. Tak więc proces umierania niekoniecznie następował gwałtownie, często toczył się powoli. W powieści dotyczy to pana Karola, ale też miasta. Umierają małe zakłady rzemieślnicze, nie ma też zakładu Wery ani pracowni gorsetów. Jeszcze jest jubiler, ale i to miejsce niedługo zniknie.
Każdy z mojego pokolenia ma pewnie w pamięci wiele takich miejsc i zauważa ten proces. Zresztą akurat do zakładów fryzjerskich męskich mam szczególny sentyment. W dzieciństwie systematycznie chodziłam tam, żeby ścięto mi włosy na tzw. chłopaka. Nie był to przejaw żadnej ekstrawagancji tylko podyktowane względami praktycznym. Moja mama, która miała piękne ciemnoblond gęste włosy, uważała, że dla dziecka o czarnych cienkich włosach najlepszym rozwiązaniem jest fryzjer męski. Lubiłam to miejsce i jego zapach, wcale nie nudziłam się czekając w kolejce. Fascynowała mnie najbardziej brzytwa w ręku fryzjera, który powolnymi, płynnymi ruchami ostrzył ją na skórzanym pasku. Czy Wera zgodziłaby się z opinią mojej mamy? Trudno powiedzieć, natomiast jest pewne, że potrafiła po fryzurze ocenić charakter człowieka. Potrafiła również w każdej chwili wyciągnąć z kieszeni nożyczki i dokonać aktu strzyżenia - sprawnie i fachowo. A jak rozprawiła się ze szczerzącą zęby śmiercią? Nad grobem męża poczuła gniew a później mówi: „Taka w sercu zapadlina. Płakać nie płakałam. Ja już mam tyle lat, że mi się nie chce udawać”.
Nie wiem, czy polubiłam bohaterkę powieści Zyty Rudzkiej - Werę. Bywa irytująca, wulgarna, nieokiełzana, ale jest w niej coś głęboko ludzkiego, szczerość i odwaga. To powoduje,
że podziwiam ją i szanuję jej wybory. Jest silna, ma te tytułowe „zęby”, które czynią ją wolną. Podejmuje decyzje i ponosi za nie konsekwencje. Tego brakuje wielu ludziom a przecież nic nie zastąpi nam wolności. To świadczy o nas, określa nas i daje nam szansę w pełni bycia sobą.
Teresa Połeć - Dyskusyjny Klub Książki w Dębicy